Media nie powiedzą ci prawdy o startupach i funduszach VC

Andrzej Targosz

Media piszą bajki ze świata startupów. Z founderów robi się herosów, z rozwoju  firmy – show. VC jest jak dobry król, który oddaje pół królestwa za obietnice. Wydatnie pomaga w tym PR startupów i funduszy. Problemy – jeśli są – starannie się kamufluje. Dziennikarstwo śledcze, o ile można je tak nazwać, podąża tylko za największymi pieniędzmi.

Relacja inwestorów i founderów to nie bajka, choć znaczącą rolę odgrywa w nich fantazja. Król nie obiecuje połowy królestwa po wykonaniu zadania. Król daje skrzynkę złota za samą obietnicę zdobycia dlań świata.

 

Dziennikarze lubią pisać o tym, że ktoś dostał finansowanie

Spójrzmy na to z poziomu foundera: zainteresowanie mediów budzi fakt, że oddał udziały za kasę. Jeżeli tworzy właśnie spółkę z przełomową technologią, za pięć lat mogłaby być warta 100 mln dol. A on za milion oddaje 20% wartości spółki. Może dziś pije szampana, lecz jutro powinien zapłakać.

Oddaje kawałek czegoś, w co wierzy i co zbudował w pocie czoła. Jednocześnie pozwala sobie nałożyć kajdany i gigantyczne obciążenie. Czasami zdarza się jak w bajce, że otrzymuje dar i może liczyć na ciągłe wsparcie króla. W większości wypadków jednak jest to jednorazowa pomoc i bezlitosne egzekwowanie wyniku.

Status firmy technologicznej, która dostała finansowanie, daje publicity i zwiększa szansę na dostęp do kolejnych rund. Czy to już daje wiarygodność, że dowiezie wynik, dostarczy oczekiwanego rozwiązania? Nie. W tym świecie wiele zależy od kompetencji foundera i losu. Prawo 90/10 mówi, że na dziesięć startupów co najwyżej jeden ma szansę na sukces. Kropka.

W takich warunkach nie ma historii – wzoru, który umiejscawiałby startup w kontekście podobnych i pozwalał na przewidywania. Jest tylko prawo mówiące, że bardzo niewielu się udaje. To, że dobry fundusz dał founderowi pieniądze, znaczy tylko tyle, że fundusz dał pieniądze. Oczywiście im lepszy fundusz, tym lepszą przeprowadził weryfikację, ale to dalej nie jest żadne uwiarygodnienie. Nie można bowiem powiedzieć, że średnio ten fundusz wcześniej inwestował w rzeczy, które osiągnęły sukces. Bo tej średniej nie ma. Najczęściej jest 0 lub 1.

Dziennikarze są powierzchowni, a niestety zbytnie uproszczenia złożonych zagadnień gubią ich istotę. Jeśli znasz się na jakiejś dziedzinie, podczas lektury „Business Insidera” czy „Newsweeka” od razu dostrzeżesz bzdury. Duże uproszczenie – a takie najczęściej przedstawiają dziennikarze – zawsze będzie fałszem. Nie da się uprościć rzeczy złożonej – z samej jej definicji.

Znamy się na komputerach kwantowych – więc przy lekturze artykułów prasowych czasem nam ręce opadają. Między ekspertami toczą się wyrafinowane dyskusje, gdzie bez głębokiej wiedzy bardzo trudno uchwycić coś, co nie będzie fałszem. Nawet dziennikarze naukowi nie zawsze są w stanie zrozumieć to zagadnienie. Choć i tak próbują drążyć temat. Niestety, ani w prasie popularnej, ani w programach telewizyjnych tego się zrobić nie da.

 

Naiwni dziennikarze podążają za PR-em funduszy

Dziennikarze często dokonują zabiegu polegającego na tym, że biorą wycinek tematu i nie pokazują całego spectrum. Wokół tego wycinka tak jednak budują narrację, by wydawało się, że temat się spina. Nie są w tym osamotnieni.

Przykładem niech będzie problem, o którym niedawno pisał „Newsweek”, czyli bozon sampling (próbkowanie z rozkładu bozonów kwantowych). Chińczycy stworzyli maszynę, która to robi, a dziennikarz napisał o jej przewagach, porównując z zachodnimi komputerami uniwersalnymi, oczywiście mniejszymi, z mniejszą liczbą qbitów.

Problem jednak w tym, że komputer kwantowy ma sens, jeśli jest uniwersalny. Klasyczny komputer jest niedoskonałą realizacją abstrakcyjnego modelu – maszyny Turinga. Istnieje analog kwantowy, czyli kwantowa maszyna Turinga, która też jest uniwersalnym komputerem. Na nich można zrobić wszystko przy odpowiednim programie.

Są jednak dziedziny, w których modelowanie specyficznych zjawisk kwantowych prowadzi do skrajnie trudnych obliczeń klasycznych. Ich złożoność rośnie wykładniczo z rozmiarem modelowanego systemu. Można jednak stworzyć maszynę kwantową zdolną do tego jednego specyficznego celu – tylko że ona nie będzie uniwersalna. Nie nadaje się do wykonania dowolnego obliczenia, jedynie do wykonania symulacji rozkładu bozonów w określonych warunkach.

Przypuszczam, że nie tyle dziennikarz nie zrozumiał zagadnienia, co był pod wpływem lobbystów. Ktoś chciał, by wybrzmiało w mediach, że Ameryka powinna dorzucić więcej pieniędzy na komputery kwantowe, bo przegrywa z Chinami.

Trzeba umieć czytać między wierszami. Jeśli podejrzewamy, że recenzent z wiedzą merytoryczną nie przepuściłby takiego artykułu (bo to jak porównanie jabłek z pomarańczami), próbujemy szukać innego – prawdziwego celu powstania tekstu. W tym przypadku: „komputery kwantowe to przyszłościowa technologia, Ameryka musi w nią inwestować więcej”.

 

Głodni sukcesu founderzy potrafią naginać prawdę

W świecie funduszy i startupów jest mnóstwo ludzi, którzy posługują się PR-em, próbując wpłynąć na opinie. Często sami są przekonani, że brak im tylko jednego, małego kawałeczka, żeby dowieźć to, co obiecywali. Próbują wtedy również u innych wytworzyć podobne przekonanie.

Czasem pojawi się jednak przeszkoda, której nie pokona się w miesiąc, tylko dopiero w dwa-trzy lata, lub nawet nigdy. Tak było w przypadku Theranosa; tak było w przypadku D-Wave na gruncie komputerów kwantowych. Wiele osób wcześniej przestrzegało ich twórców, że wyważają drzwi, które mogą okazać się puszką Pandory i problemy będą ciągnąć się latami.

Z takiej sytuacji są dwa wyjścia: pogodzić się z porażką albo pozyskiwać dużo kapitału. Theranos zabiło to, że pozyskał i przepalił go za dużo, a founderka nie mogła pogodzić się z porażką. Decyzję utrudniało również to, że startup to też kwestia life style’u. W pewnym monecie founderzy żyją ponad stan, dziennikarze traktują ich jak celebrytów,, czują się bogami.

Elizabeth Holmes (CEO Theranosa) miała do wyboru: zamknąć projekt albo pozyskiwać klientów, wmawiając im, że projekt już działa, by uwiarygadniać się dla innych inwestorów. Technologia nie tylko nie była gotowa – widać już było, że jej stworzenie może nie być możliwe. Wciąż pojawiały się kolejne przeszkody, które founderka chciała zasypywać kolejnymi pieniędzmi. Dlatego gościła często w mediach, wspierała się autorytetem dotychczasowych inwestorów i polityków, fałszowała dokumentację, by wydawało się, że wszystko działa, jak należy. Tworzyła alternatywną rzeczywistość medialną, w której jej technologia święciła triumfy. Dziennikarze ją w tym wspierali, a ona sama – co najgorsze – uwierzyła we własny przekaz.

Żeby nie było – nie ma nic złego w powiedzeniu „fake it, till make it”. Musi być jednak jakaś droga do „make it”. Twórcy Theranosa od pewnego momentu wiedzieli, że takiej drogi nie znajdą…

 

Kampanie public relations potrafią zmienić sposób myślenia o całym rynku

Zasadniczym problemem mediów jest to, że na ich polu ścierają się różne interesy i wpływy. Nie każdy chce o tym mówić, bo np. zarabia na reklamach, artykułach sponsorowanych, konsultingu, lobbyingu. Startupy mogą taką sytuację wykorzystywać, forsując najwygodniejszy dla nich przekaz.

Uber jest w tym mistrzem – w imię ekonomii współdzielenia odsądził od czci i wiary korporacje taksówkarskie, zbudował mit wolnego strzelca dorabiającego sobie przewozem osób. Jeden z wiceprezesów odgrażał się, że Uber powinien wyciągać brudy na dziennikarzy, którzy czepiają się firmy. Firma była oskarżana o seksizm, niewłaściwe praktyki lobbystyczne, stosowanie nieczystych chwytów wobec konkurencji, władz i nieprzychylnych dziennikarzy.

Przy IPO pokazał wyniki, które były ordynarnym naciąganiem księgowym. Zrobił następujące rzeczy: do ewaluacji swojej wliczył swoje zagraniczne oddziały i wliczył również pieniądze z ich sprzedaży innym partnerom.

Firma była wtedy dochodowa tylko w Nowym Jorku i San Francisco. Zbudowano więc przekaz w mediach, że Uber jest dochodowy na tych rynkach, na których był długo. W związku z tym potrzeba określonego czasu, żeby przynosił dochody także z innych.

Prawda zaś wyglądała tak, że we wspomnianych metropoliach mógł zarabiać z powodu specyficznych warunków dotyczących korporacji taksówkarskich i gigantycznych kosztów licencji. Taki patologiczny model wspierały też lekko skorumpowane władze lokalne.

W takich warunkach wygrana jest pewna, jeśli tylko zarzucisz system pieniędzmi i nie będziesz przestrzegać obowiązujących reguł (odpowiednio przystosowane samochody, ubezpieczenie itd.).

Uber naginał prawo, a do tego miał gigantyczne pieniądze na walkę konkurencyjną z inkumbentami, czyli sieciami taksówkowymi. Mimo tego wszędzie tam, gdzie te sieci działały przyzwoicie, był bez szans. Ludzie szli do Ubera dopóty, dopóki mieli przejazdy sponsorowane pieniędzmi inwestorów.

 

Dziennikarze śledczy powinni zająć się funduszami

Świat ludzki rządzi się opiniami. Wiedza dziennikarza czy przeciętnego człowieka to opinie poparte wiedzą ekspertów. Ale prawdziwy, realny świat nie rządzi się opiniami. Nie wygrasz z fizyką. Dlatego żeby inwestować w innowacyjne technologie, trzeba się znać na danej dziedzinie, umieć poruszać się w gąszczu technologicznych niuansów – albo mieć kogoś zaufanego, kto zrobi to za ciebie. W mediach zamiast wiedzy jest dużo hurraoptymizmu, głaskania przedstawicieli funduszów i startupów, żeby pompować tę bańkę.

Manipulowanie faktami i obliczeniami nie jest problemem polskiego rynku, ale całego świata. Przykład Theranosa czy Ubera pokazuje, że taka jest natura działania ekosystemu funduszy i startupów, tylko u nas się o tym nie mówi. Zamiast tego woła się o unicorny.

Problem pojawia się w momencie, gdy dużo inwestorów traci pieniądze albo ich nie odzyskuje z inwestycji. Wtedy maleje ich chęć i wola do jakiejkolwiek rozmowy o startupach i ze startupami.

Kiedyś więc powinien nastąpić moment, gdy ktoś powie – sprawdzam. Dziennikarze mainstreamowi powinni zacząć analizować sytuację na rynku funduszy. Poszukać np. odpowiedzi na proste pytanie: drogie VC w Polsce, ile zwróciliście pieniędzy swoim inwestorom po iluś tam latach działania? Zainwestowali w ciebie milion, ile zwróciłeś? 800 tys. czy 2 mln? Poproszę konkretne dane, bo wiem, że one są.

Nie ma w ogóle głosów, że inwestowanie w startupy jest skrajnie ryzykowne. Jeśli zebrałeś pieniądze na emeryturę, to nie są środki na inwestowanie w startupy. Jak masz określoną pulę, to nie inwestuj sam w jeden projekt, bo Twoje szanse powodzenia są małe. Jeśli chcesz inwestować w startupy to wykorzystaj kasę, którą inaczej przeznaczyłbyś na pokera. Jedyna różnica jest taka, że masz większą szansę niż w hazardzie i większy fun, jeżeli zrozumiesz, jak się poruszać w tym ekosystemie. Przynajmniej może się okazać, że zainwestowałeś w ten jeden z dziesięciu startupów, który akurat zmieni świat.

menu